Niektórzy mówią, że jestem za stara, innych razi mój kolor włosów a ja uwielbiam muzykę i nic na to nie poradzę. Najchętniej opowiadam o niej zdjęciami (stąd fotonotes) ale nie zawsze się da. Dzisiejsze bazgroły przeciętnie i skromnie ubarwione fotkami z telefonu (tak, bo z telefonu to fotki są) dedykuję tym, z którymi fajnie jest dzielić muzyczne doznania, szczególnie na żywo. Howgh.
Mimo nadmiaru roboty i braku czasu, po wielu latach ascezy udało mi się zobaczyć i posłuchać kilku światowych gwiazd odwiedzających rodzime festiwale. Niestety lub stety bez aparatu. Żeby nie przynudzać za bardzo skupię się na headlinerach.
Soundgarden - nie jestem z frakcji Black Hole Sun zdecydowanie preferuję Jesus Christ Pose. W złotych latach martensów i flanelowych koszul, przez niektórych zwanych grunge'em, zajeżdżałam w odtwarzaczu jeden z pierwszych kompaktów jaki pojawił się w domu - Badmotorfinger. Więc moje oczekiwania co do wykonania live były co najmniej spore. No dobrze, panowie mają po dwadzieścia parę lat więcej (hmm, Cornellowi to akurat całkiem nie zaszkodziło) to może entuzjazmu mniej ale liczmy na doświadczenie. No i panowie, co widziałam z daleka, dwoili i troili się na scenie a pan akustyk rady nie dawał. Niestety. I choć słyszałam wiele skrajnie innych opinii (od fanów zespołu i nie tylko) zdania nie zmienię. Żal, rozpacz, rozczarowanie i nerwowe rozglądanie się wokół pt. ale o co chodzi? a w głowie próby odtwarzania utworów z płyt żeby dopasować je do tego co słyszałam, a raczej nie słyszałam, na żywo. Pod koniec, może żeby zostawić dobre wrażenie, zrobiło się lepiej, temu dźwięku. I poprzestańmy na tym. Bisowy Beyond the Wheel zabrzmiał świetnie.
Eric Clapton - legenda, klasa, fach w rękach, światowe hity, nie mój flow. Dziarscy panowie na instrumentach wszelakich, zawodowe brzmienia i nie drażniąca przyjemność w uszach. Taka Layla. Bez większych emocji ale szacunek. Zaliczone. I dowód, że w Oświęcimiu da się ogarnąć technikę dźwiękową.
Life Festiwal, Oświęcim 2014
Faith No More - Niniejszym dziękuję Ozzy'emu Osbourne'owi, że poprosił Pattona i kolegów żeby supportowali jego koncert w londyńskim Hyde Parku. Dziękuję również organizatorom Opener'a, że wykazali się refleksem i sprytem zapraszając ich w ostatniej chwili, na ostatni dzień festiwalu. Tak oto FNM zagrał (ponoć) jedyne w tym roku, dwa koncerty. Więc mogłam i ja uczestniczyć w tej uczcie. Mało tego, dzięki niebytności Faith No More na bilboardach i w związku z tym, nie tak przytłaczającej frekwencji jakiej można by oczekiwać, mogłam przez jakieś trzy kawałki poprzyglądać się zespołowi z siódmego rzędu! Dłużej i bliżej nie jest w moim stylu. Za to muzycznie i wizualnie świetnie. Jakoś tak przez ostatnie lata Mike kojarzył mi się z miękkimi lub wręcz włoskimi piosenkami i prawie zapomniałam, że ten zespół, który koncertuje z rzadka i od wieków nic nowego nie nagrał, pała energią, daje czadu i wodzi na pokuszenie. Tam był hard rock, heavy metal, rock and roll. Mix, który nic a nic się nie zestarzał. Sam Patton, choć się trochę zaokrąglił, głos nadal wydaje z siebie mocny, ostry, dobrze nastrojony a gdzie trzeba wzruszający. Taki lubię. Nawet bardzo. Dla fanów dodam, że zagrali dwa, dotąd nieznane, kawałki co może zwiastować jakieś nowe wydawnictwo? A żeby nie było tylko tak Easy Like Sunday Morning (jak dziś) szkoda, że na polski występ zrezygnowali ze stylizacji czarne koszule + koloratki na rzecz białych strojów. Ciekawe czy mieli jakieś sugestie w tym względzie?
Jack White - czyli Jacek spod Krakowa *. Zastanowiłam się chwilę od kiedy właściwie kojarzę go na scenie. No tak, przez głowę przelatuje mi genialny riff Seven Nation Army (notabene raz słyszany w wykonaniu zakonnika, który z rozwianym włosem, przyjechał cruiserem, kilkaset kilometrów, żeby zabawić kościółkowe ciocie przy ognisku :) ) pokrwawione palce na strunach, jakieś kapelusze, jego spotkanie z Jimmym Page'em w "Będzie głośno". Nic konkretnego. Ale pewne jest, że w moim małym muzycznym światku jego obecność jest coraz bardziej wyczuwalna a kolejne wcielenia co raz zaskakują mnie świeżością i nieoczywistością. Najciekawsze, że w jego wykonaniu, łykam bez szemrania bluesa albo nawet country jakieś. No to pojechałam te 800 kilometrów razy dwa, niewygodnym PKP, żeby przekonać się czy moje przeczucia co do Jacka to nie marketingowe sztuczki specjalistów od wciskania kitu. Hehe, nie myliłam się. Na samo wspomnienie koncertu, do dziś, uśmiecha mi się buźka. Była szczęka zbierana z trawiastej łąki, ciary po plecach, dreszcze emocji i łzy wzruszenia. Serio, serio. Mimo, że White a właściwie John Anthony Gillis miał problemy ze strunami głosowymi, za co długo i serdecznie przepraszał, wyśpiewał i zagrał większość swoich autorskich hitów. Chociaż mnie zabrakło I'm shaking, który lubię. Nie chcąc wpadać w egzaltację :) powiem tylko, że to chyba najlepszy koncert ever na jakim byłam (no może oparł by się Plantowi ale to inna liga). Wszystko grało lepiej niż trzeba, a Jackowi wróżę długą i owocną karierę. Wygląda na ogarniętego chłopaka, ma talent, świadomość, jest pracowity, do tego bezczelnie czerpie garściami z przykurzonych gatunków muzycznych nadając im nowatorskie brzmienia i zamyka je w swoich ciekawie zaaranżowanych melodiach a na dodatek jeszcze (co nie jest bez znaczenia) ma polskie korzenie.
* a taka dygresja: gdyby babcia nie wyemigrowała do Detroit, gdyby matka nie wyszła za Szkota, gdyby nie miał dziewięcioro rodzeństwa, gdyby przypadkiem nie posadził żony barmanki za perkusją, czy cieszylibyśmy się znajomością z pewnym podkrakowskim tapicerem?
Open'er Festiwal 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz